Bardzo, baaaaardzo wczesny poranek, a właściwie czarna noc. Moja córa jak co dzień zameldowała się w naszej sypialni, z nieodłącznym kocykiem i królikiem Marchewką.
- Mamooooooo, jestem - raportuje
A ja jak co noc od ponad 3 lat, zaspana i przytomna nawet nie w połowie - przesuwam się robiąc miejsce dla gałgana i całego jej dobytku.
- Mamoooooooo, kołdra! - prosi moje dziecko bo przecież nie wypuści z ręki ani kocyka ani tym bardziej Marchewki - a miło byłoby się nakryć ;-)
Wskoczyła. Mości się. Jest szansa, że zaraz zaśnie :-) Ja zasypiam już w locie do poduszki. Po chwili jednak słyszę po raz pierwszy:
- Mamo, cicho.
Olewam komunikat i śpię nadal.
- Mamoooooooooooooooo - cicho! - po raz drugi, piąty i siedemnasty
Zaraz oszaleję.
- Czemu każesz mi być cicho Tosiu????? - pytam
- Bo chcę abyś się obudziła i posłuchała jak ja cicho śpię i nauczyła się tego ode mnie - to przestaniesz wreszcie chrapać...
Żmiję wychowałam ... na własnej piersi ..... wrrrrrrrrrrrr......
* porządek musi być
Jestem jedną z wielu...Jestem:mamą czteroletniej Antosi-długo wyczekiwanej i nad życie ukochanej istoty;jestem żoną.Na tym blogu nie uzurpuję sobie praw do udzielania rad wszelakich-nie karmię,nie ubieram,nie odchudzam,wnętrz nie projektuję,rodziców nie wychowuję ;-) Będzie to miejsce gdzie łapię chwile ulotne-jakich wiele na co dzień. Chcę je zatrzymać dla mojej córeczki, aby nie odeszły w nicość.Nie jestem pisarzem-notuję jak czuję,lubię i chcę.Czytając-ryzykujesz na własny rachunek ;-)
piątek, 6 listopada 2015
wtorek, 27 października 2015
Ekspert
Wieczór. Jeszcze nie pora na sen ale już zmęczenie zabawą. W naszym domu to czas na bajkę w telewizji. Przyjechał na tydzień tatulek ukochany, jedyny - zwany przesłodko przez swoją córeczkę "Grubym". Przyjechał i "się rządzi" :-D
Włączył telewizor jak zwykle na kanał informacyjny. Antosia w toalecie ale lada moment wyjdzie i będzie awantura. No i jest - jak byk.
- Tato, proszę mi przełączyć na bajkę! - głosem nie znoszącym sprzeciwu znad umywalki obwieszcza dyrektor.
- Zaraz Tosieńko - próbuje negocjować tata
- Nie zaraz tylko już - od razu widać, że żarty się skończyły.
- Ale nie wiem na którym kanale są Twoje bajki - tata dalej walczy o prawo do pilota
- Daj, sama sobie przełączę - ordynuje mała spryciara
- A Ty potrafisz? - zainteresował się mój ślubny
- No a jak? Jestem ekspertem!
...
Śmiałeś wątpić kochanie?
Włączył telewizor jak zwykle na kanał informacyjny. Antosia w toalecie ale lada moment wyjdzie i będzie awantura. No i jest - jak byk.
- Tato, proszę mi przełączyć na bajkę! - głosem nie znoszącym sprzeciwu znad umywalki obwieszcza dyrektor.
- Zaraz Tosieńko - próbuje negocjować tata
- Nie zaraz tylko już - od razu widać, że żarty się skończyły.
- Ale nie wiem na którym kanale są Twoje bajki - tata dalej walczy o prawo do pilota
- Daj, sama sobie przełączę - ordynuje mała spryciara
- A Ty potrafisz? - zainteresował się mój ślubny
- No a jak? Jestem ekspertem!
...
Śmiałeś wątpić kochanie?
poniedziałek, 19 października 2015
Pogoda
Kolacja. Tosia pałaszuje w kuchni ale jednym okiem śledzi telewizor w salonie. Na ekranie zapowiada się pogoda - i jest, zaczyna się. Elegancki prezenter, w nie mniej eleganckich rurkach i stylowych (czytaj: kolorystycznie wybijających się z całości) butach miota się przed mapą Polski. Tu wyże, a tu niże, opady, mgły - generalnie nic dobrego nie wróży na jutro. Po chwili omawia poszczególne regiony, przybliżając mapę jakby na potwierdzenie swoich słów. Patrzę na naszą dolnośląską część i już mam się odezwać, że "ani chybi jesień", ale ubiega mnie Tosia, która z miną znawcy rzuca z nad talerza:
- O! I burza w Norwegii!
- O! I burza w Norwegii!
czwartek, 23 lipca 2015
Chłopak na opak
Poranek. Leżymy sobie wyluzowane - wszak wakacje trwają w najlepsze. Moje dziecko korzysta skwapliwe z okazji - w łóżku rodziców jest najwygodniej. Poza tym można poszaleć z tatulkiem, zadać 100 i 1 najważniejszych pytań świata mamie - pełen relax. Leniwie mijają minuty, za oknem norweskie lato ;-) i nagle pytanie zagadka:
- Mamo, jak byłam wczoraj na plaży to bawiłam się z małym chłopczykiem (norweskim golaskiem gwoli ścisłości). I on miał taką śmieszną pipcię z górką. Dlaczego???
...
- Mamo, jak byłam wczoraj na plaży to bawiłam się z małym chłopczykiem (norweskim golaskiem gwoli ścisłości). I on miał taką śmieszną pipcię z górką. Dlaczego???
...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhsZ4bwbJPm1kWEYWq4_inbtU8ImKBfs18LJw71wQYKojnrdV_TTA0jyVToVl9bzQ1EYIN_3TFo0Yisc-J_yxetGAM6H_x68_RRVzF6RTHEEBw6FvDRogHsvEiRSJLbHZmFWxFVpyas5abu/s1600/emotikonka.jpeg)
wtorek, 21 lipca 2015
MAŁPA
Pewne leniwe, letnie (nie mylić z upalne), norweskie popołudnie. Ślubny mój z potomną swą we własnym świecie - wygłupy, piski, szaleństwa - małpi gaj. Przyodział się był (ślubny, nie małpi gaj) tego dnia w taką oto koszulkę
Zaciekawiona pierworodna spytała, co znaczy napis ów*. Otrzymawszy odpowiedź - co ciekawe - nie drążyła tematu. Powróciła więc do szaleństw z tatulkiem ukochanym, jedynym - a ja rozpoczęłam jak co dzień hipnotyzowanie zegara aby nie oszaleć od tych dzikich wrzasków. W pewnym momencie córcia ma rzuciwszy się ojcu na szyję zajrzała za dekolt rzeczonej koszulki i ... zamarła. Po czym z wielkim podziwem i nie mniejszym zaskoczeniem krzyknęła:
- O! Jaka duża, czarna małpa!!!
* pijana małpa
Zaciekawiona pierworodna spytała, co znaczy napis ów*. Otrzymawszy odpowiedź - co ciekawe - nie drążyła tematu. Powróciła więc do szaleństw z tatulkiem ukochanym, jedynym - a ja rozpoczęłam jak co dzień hipnotyzowanie zegara aby nie oszaleć od tych dzikich wrzasków. W pewnym momencie córcia ma rzuciwszy się ojcu na szyję zajrzała za dekolt rzeczonej koszulki i ... zamarła. Po czym z wielkim podziwem i nie mniejszym zaskoczeniem krzyknęła:
- O! Jaka duża, czarna małpa!!!
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjRbrk-IYDBCtRjiTJIcfwVk1kUzc_csYNlwp-3FfXfkUCy-hRxoO0HXVm4J8Zr7S6gnC7l1rK3OH18S3yNDbxIH-M84yCQ3jDSPe71KFpHMmwk5jb8yR2cNOHR97KP6gHpkQyT2pVsaidr/s320/down.jpg)
Trening
Małżowinek mój stwierdził ostatnio, iż czas najwyższy zadbać o siebie - przekonał go do tego widok w lustrze - jak się był przyznał dni temu parę wstecz. Rozpoczął więc program treningowy - wstaje wcześnie, atakując biedny, styrany organizm ćwiczeniami typu: brzuszki, pompki i inne biegi przełajowe. Póki co - chapeu bas - systematycznie, dokładnie i przykładnie. W swym zapale dopuścił się też paru treningów popołudniowych - przy współudziale zachwyconego i równie zaangażowanego w gimnastykę Antka. I tak ćwiczą sobie udzielając porad wzajemnie - to robią brzuszki, to plecki, to inne "przeszczepy".
Lipcowe popołudnie na norweskiej plaży. Lato właśnie okazało się łaskawe i obdarowało nas jednym, dość słonecznym, choć niezbyt ciepłym - ledwie 16 stopni. Ale jest - i nie pada - a to duży sukces. Korzystamy więc bo nie wiadomo kiedy znowu dostąpimy zaszczytu. Antosia gania po plaży jak szalona - to babki z piasku, to latawiec z tatą, to gra w piłkę - nie marnuje czasu. Równocześnie próbuje nawiązywać kontakt z pojawiającymi się rówieśnikami. Dzieci norweskie słabo jednak mówią po polsku więc córcia moja radzi sobie inaczej. Pozycja do ćwiczenia pompek - i pokazuje młodemu wikingowi jak należy prawidłowo wykonywać trening. W pewnym momencie w ferworze gimnastyki i równoczesnej obserwacji reakcji małego Skandynawa dziecię moje wpada twarzą w piasek. Zamarłam. Czekam czy ruszy Niagara łez. Po chwili Antosia podnosi się jak Feniks z popiołów i z niewzruszoną acz mocno oklejoną piaskiem twarzą mówi:
- Chciałam zrobić plecy ale mi nie wyszło ...
Lipcowe popołudnie na norweskiej plaży. Lato właśnie okazało się łaskawe i obdarowało nas jednym, dość słonecznym, choć niezbyt ciepłym - ledwie 16 stopni. Ale jest - i nie pada - a to duży sukces. Korzystamy więc bo nie wiadomo kiedy znowu dostąpimy zaszczytu. Antosia gania po plaży jak szalona - to babki z piasku, to latawiec z tatą, to gra w piłkę - nie marnuje czasu. Równocześnie próbuje nawiązywać kontakt z pojawiającymi się rówieśnikami. Dzieci norweskie słabo jednak mówią po polsku więc córcia moja radzi sobie inaczej. Pozycja do ćwiczenia pompek - i pokazuje młodemu wikingowi jak należy prawidłowo wykonywać trening. W pewnym momencie w ferworze gimnastyki i równoczesnej obserwacji reakcji małego Skandynawa dziecię moje wpada twarzą w piasek. Zamarłam. Czekam czy ruszy Niagara łez. Po chwili Antosia podnosi się jak Feniks z popiołów i z niewzruszoną acz mocno oklejoną piaskiem twarzą mówi:
- Chciałam zrobić plecy ale mi nie wyszło ...
środa, 10 czerwca 2015
Mów mi Radwańska
Moje dziecko znalazło piłeczkę do tenisa. Sama nie wiem skąd wzięła się u nas w domu - nikt z nas nie gra, nie kojarzę też takiego prezentu. Ale jest. Na dodatek sama wpadła w ręce, tocząc się z wywróconego kosza pełnego pluszaków i innych skarbów. Równie szybko jak piłeczka pojawia się pomysł na jej wykorzystanie:
- Tato, pójdziemy pograć w tenisa? - spytała Antosia
Na odpowiedź taty nie było szans bo młoda równie szybko dodała:
- Poszukaj mi takich łyżek z kratką* i idziemy
* rakietki do badmintona
- Tato, pójdziemy pograć w tenisa? - spytała Antosia
Na odpowiedź taty nie było szans bo młoda równie szybko dodała:
- Poszukaj mi takich łyżek z kratką* i idziemy
* rakietki do badmintona
poniedziałek, 1 czerwca 2015
Globtroterka
Międzylądowanie we Frankfurcie. Czekamy na samolot do Polski - ponad 4 godziny przerwy. Z czterolatką, która wstała o 4 rano, po 6 godzinach snu. Nie ma letko ;-) Szukamy lotniskowego placu zabaw - jedynej szansy na pozostanie przy zdrowych zmysłach. Jest! Nieduży, wyposażony w huśtawkę - konika, drewniany samochodzik, lornetkę na stelażu obracającym się wokół własnej osi i .... taaaadaaaaaam! ATRAPĘ SAMOLOTU! Z kabiną pilota i zjeżdżalnią zamiast ogona. Będzie się działo ;-)
Moje dziecko w siódmym niebie. Po chwili na placu jest więcej dzieciaków - różnych narodowości, kontrastowego koloru skóry, w innym wieku - ale nic nie jest przeszkodą w zabawie gdy warunki, że ... klękajcie narody ;-) Udziela mi się nastrój Antosi - mam czas dla siebie! No chyba, że nie mam???
- Mamo, jest taki kraj Smarkacze?
O żesz! Zdawałam maturę z geografii jakieś ...dzieścia lat z ogonkiem temu, ale tyle się chyba nie zmieniło przez te parę dni? ;-) Chwytam się starej, harcerskiej metody i zadaję pytanie pomocnicze:
- A gdzie słyszałaś o nim Antosiu? - pytam nieśmiało
- Nasze chłopaki grali tam zimą w piłkę i zdobyli medal. A potem spotkałyśmy ich tu na lotnisku we Frankfurcie
- To Katar córeńko! - odpowiadam
- No przecież mówiłam, że Katar - z wyrzutem odpowiada moja córcia
.... diamentową kulą dostaniesz między oczy .... ;-)
Moje dziecko w siódmym niebie. Po chwili na placu jest więcej dzieciaków - różnych narodowości, kontrastowego koloru skóry, w innym wieku - ale nic nie jest przeszkodą w zabawie gdy warunki, że ... klękajcie narody ;-) Udziela mi się nastrój Antosi - mam czas dla siebie! No chyba, że nie mam???
- Mamo, jest taki kraj Smarkacze?
O żesz! Zdawałam maturę z geografii jakieś ...dzieścia lat z ogonkiem temu, ale tyle się chyba nie zmieniło przez te parę dni? ;-) Chwytam się starej, harcerskiej metody i zadaję pytanie pomocnicze:
- A gdzie słyszałaś o nim Antosiu? - pytam nieśmiało
- Nasze chłopaki grali tam zimą w piłkę i zdobyli medal. A potem spotkałyśmy ich tu na lotnisku we Frankfurcie
- To Katar córeńko! - odpowiadam
- No przecież mówiłam, że Katar - z wyrzutem odpowiada moja córcia
.... diamentową kulą dostaniesz między oczy .... ;-)
sobota, 16 maja 2015
Konopnicka do tablicy
Ostatnimi czasy zarówno w naszym bliskim sąsiedztwie jak i tym nieco dalszym sporo jest remontów i innych prac budowlanych. Łączy się to z wszechobecnym pyłem i kurzem, a nierzadko nieznośnym hałasem. A że nasza Antosia mocno chłonie otaczający ją świat, każdy nowy dźwięk powoduje lawinę pytań w stylu: a kto? a jak? a dlaczego? Gdy tylko usłyszę odgłos wiertarki już wiem, że spokoju nie będzie ;-)
- Mamo, kto znowu tak wierci?
- Panowie coś remontują kochanie.
- Ale dlaczego tak głośno?
- To wiertarka taki dźwięk wydaje - odpowiadam
- Ale kto tak wierci mamo?
- Któryś z sąsiadów córeńko.
Niezadowolona Tosia wraca do zabawy, dźwięk na chwilę ustaje by po chwili wrócić z jeszcze większym natężeniem. W sąsiedniej bramie nowy lokator pisze kolejną historię mieszkania przestawiając ściany - czasami dom drży w posadach - może i podłogom się dostało ;-)
Kolejny dzień i te same pytania sprawiają, że w duchu przeklinam w żywe kamienie okoliczną budowę, robotników z baru na dole i sąsiada z drugiej bramy.
- Mamo, kto tak ciągle wierci??? - pyta dziecko
- Stefek burczymucha - odpowiadam zrezygnowana
Bingo! Ta odpowiedź zadowoliła młodą w pełni co zatamowało potok następnych pytań oscylujących w obrębie rekonstrukcji wszelakich.
Tym oto prostym sposobem mam spokój od dawna. Gdy rano wędrujemy na przystanek autobusowy mijamy okoliczną budowę gdzie znajomy dźwięk nierzadko odprowadza nas do celu. Moje dziecko z miną ważniaka stwierdza krótko:
- Słyszysz? To Stefan burczymucha.
Potakuję szybko aby nie dać szansy ewentualnym budowlanym dylematom.
Majowe popołudnie. Antosia z dziadkiem wracają z podwórka, słychać ich w mieszkaniu gdyż moja córcia od parteru śpiewa. W połowie klatki schodowej spotykają sąsiadkę zza ściany, od której dziewczynka moja dostaje kawałek sernika - za swoje wokalne popisy jak mniemam ;-)
Otwieram drzwi ale nie zdążę się odezwać gdyż moje dziecko dumne i blade oświadcza:
- Widzisz? Dostałam sernik od Stefana burczymuchy
- Mamo, kto znowu tak wierci?
- Panowie coś remontują kochanie.
- Ale dlaczego tak głośno?
- To wiertarka taki dźwięk wydaje - odpowiadam
- Ale kto tak wierci mamo?
- Któryś z sąsiadów córeńko.
Niezadowolona Tosia wraca do zabawy, dźwięk na chwilę ustaje by po chwili wrócić z jeszcze większym natężeniem. W sąsiedniej bramie nowy lokator pisze kolejną historię mieszkania przestawiając ściany - czasami dom drży w posadach - może i podłogom się dostało ;-)
Kolejny dzień i te same pytania sprawiają, że w duchu przeklinam w żywe kamienie okoliczną budowę, robotników z baru na dole i sąsiada z drugiej bramy.
- Mamo, kto tak ciągle wierci??? - pyta dziecko
- Stefek burczymucha - odpowiadam zrezygnowana
Bingo! Ta odpowiedź zadowoliła młodą w pełni co zatamowało potok następnych pytań oscylujących w obrębie rekonstrukcji wszelakich.
Tym oto prostym sposobem mam spokój od dawna. Gdy rano wędrujemy na przystanek autobusowy mijamy okoliczną budowę gdzie znajomy dźwięk nierzadko odprowadza nas do celu. Moje dziecko z miną ważniaka stwierdza krótko:
- Słyszysz? To Stefan burczymucha.
Potakuję szybko aby nie dać szansy ewentualnym budowlanym dylematom.
Majowe popołudnie. Antosia z dziadkiem wracają z podwórka, słychać ich w mieszkaniu gdyż moja córcia od parteru śpiewa. W połowie klatki schodowej spotykają sąsiadkę zza ściany, od której dziewczynka moja dostaje kawałek sernika - za swoje wokalne popisy jak mniemam ;-)
Otwieram drzwi ale nie zdążę się odezwać gdyż moje dziecko dumne i blade oświadcza:
- Widzisz? Dostałam sernik od Stefana burczymuchy
czwartek, 7 maja 2015
Bułkę przez bibułkę
Od jakiegoś już czasu jesteśmy na etapie tworzenia swoistej nowomowy - jak każde lub prawie każde dziecko w tym wieku - tak i moja sukcesorka z radością przeogromną i przy niemałym wpływie mamusi przekręca słowa, przestawia w nich literki, tworzy zupełnie nowe wyrazy. I tak:
- Ciociu, co tak głośno pierdoli?
- na nogi zakładamy sparketki
- maruda to u nas zwyczajne jęczydło
- odgapianie od drugiego to po prostu przegapianie
- zdziwione zalatującą wonią pytamy po prostu: co tak śmierdoli?
- Ciociu, co tak głośno pierdoli?
poniedziałek, 4 maja 2015
Tato - co Ty na to?
Sobotnie, ciepłe, nareszcie prawdziwie wiosenne popołudnie na placu zabaw. Kolorowo, wesoło, gwarnie. Twarze dzieci w większości zmieniają się jak w kalejdoskopie, co nie do końca pasuje ich rodzicom. Leniwie spoglądam na Antosię, która (o chwała Wam wszyscy święci!) bawi się w najlepsze od dłuższego czasu, pozwalając mi nadrobić skandaliczne zaległości w czytaniu. Nie wiem jak długo ten stan jeszcze potrwa więc łapczywie chłonę kolejny artykuł gazety. Pochłonięta lekturą co jakiś czas sprawdzam jak sobie radzi moje dziecko. Póki co ogarnia temat więc wracam do czytania. Po chwili kątem oka dostrzegam nowe twarze przy zjeżdżalni - tata z synkiem - na oko rówieśnikiem mojej Tosi. Chłopczyk jest idealnym przedstawicielem swego gatunku - 100 pytań na minutę, co nie do końca podoba się tacie, który z rzadka odpowiada. Malec nie daje za wygraną. Przerywam lekturę i przysłuchuję się - pytań jest wiele, znakomita większość z nich wymaga sporego skupienia i cierpliwości ze strony dorosłego - skądś to znam ;-)
Tata sprawia wrażenie mocno znudzonego ale chłopczyk ani myśli odpuścić. W pewnym momencie do zjeżdżalni przydreptał chłopczyk - niespełna dwulatek, kowbojskim krokiem z pieluchą do kolan próbuje sforsować schodki na zjeżdżalnie. Trzecie podejście - póki co bezskutecznie, ale dzielny jest - nie poddaje się. Czterolatek zamilkł - przygląda się młodszemu koledze zdumiony, zaskoczony ... i tylko ten dobrze mi znany błysk w jego oku utwierdza mnie w przekonaniu, iż zaraz usłyszę pytanie - torpedę.
- Tato, a z czego on jest zrobiony???
Yeah... ;-)
Tata sprawia wrażenie mocno znudzonego ale chłopczyk ani myśli odpuścić. W pewnym momencie do zjeżdżalni przydreptał chłopczyk - niespełna dwulatek, kowbojskim krokiem z pieluchą do kolan próbuje sforsować schodki na zjeżdżalnie. Trzecie podejście - póki co bezskutecznie, ale dzielny jest - nie poddaje się. Czterolatek zamilkł - przygląda się młodszemu koledze zdumiony, zaskoczony ... i tylko ten dobrze mi znany błysk w jego oku utwierdza mnie w przekonaniu, iż zaraz usłyszę pytanie - torpedę.
- Tato, a z czego on jest zrobiony???
Yeah... ;-)
sobota, 2 maja 2015
Architekt ;-)
- Mamo zbudujemy Afrykarium dla krokodyli - tonem nie znoszącym sprzeciwu, w sobotnie przedpołudnie oświadczyła moja czterolatka
- Dobrze kochanie, to może z klocków spróbujemy? - podejmuję temat
- Ale czy z klocków uda się zrobić basen dla krokodyli? - zastanawia się Antosia
- Coś wymyślimy - motywuję, wysypując cały worek klocków na podłogę.
Bierzemy się do roboty. Jednak dziewczynka moja z powątpiewaniem spogląda na moje próby montażowe.
- Mamo, musimy zbudować najpierw basen - decyduje młodzież
- Dobrze, zaczynamy od basenu
- Muszę zadzwonić do taty bo Ty nie umiesz zbudować basenu - błyskawicznie ocenia moje dziecko i już wiem, że taki ze mnie budowniczy jak z koziego zadka waltornia.
Dopada komputera i wkrótce dźwięk skype informuje mnie, że za chwilę połączy się z tatulkiem ukochanym. Jest tata - nasza wyrocznia budowlana.
- Tato, muszę zbudować basen dla krokodyli a mama nie umie. Pomożesz mi? - informuje córeńka
- Tak kochanie. Musisz najpierw zbudować podstawę basenu. Weź największe klocki i połącz je tworząc kwadrat, tak jak budowaliśmy kiedyś wspólnie domek, pamiętasz? - bada tatulek
- Dobrze. Czy możesz poczekać chwilę tatusiu? Ja tylko narysuję sobie instrukcję do tej budowli - powiedziała moja Antosia sięgając po kartkę i ołówek z dostojnym skupieniem na twarzy ...
- Dobrze kochanie, to może z klocków spróbujemy? - podejmuję temat
- Ale czy z klocków uda się zrobić basen dla krokodyli? - zastanawia się Antosia
- Coś wymyślimy - motywuję, wysypując cały worek klocków na podłogę.
Bierzemy się do roboty. Jednak dziewczynka moja z powątpiewaniem spogląda na moje próby montażowe.
- Mamo, musimy zbudować najpierw basen - decyduje młodzież
- Dobrze, zaczynamy od basenu
- Muszę zadzwonić do taty bo Ty nie umiesz zbudować basenu - błyskawicznie ocenia moje dziecko i już wiem, że taki ze mnie budowniczy jak z koziego zadka waltornia.
Dopada komputera i wkrótce dźwięk skype informuje mnie, że za chwilę połączy się z tatulkiem ukochanym. Jest tata - nasza wyrocznia budowlana.
- Tato, muszę zbudować basen dla krokodyli a mama nie umie. Pomożesz mi? - informuje córeńka
- Tak kochanie. Musisz najpierw zbudować podstawę basenu. Weź największe klocki i połącz je tworząc kwadrat, tak jak budowaliśmy kiedyś wspólnie domek, pamiętasz? - bada tatulek
- Dobrze. Czy możesz poczekać chwilę tatusiu? Ja tylko narysuję sobie instrukcję do tej budowli - powiedziała moja Antosia sięgając po kartkę i ołówek z dostojnym skupieniem na twarzy ...
środa, 22 kwietnia 2015
Krakowskim targiem ;-)
Jemy zupę. Zupa jak zupa - żaden tam krem, zwykła polska jarzynówa. Szału nie ma. Ale jemy. Mniej więcej w połowie miseczki zaczyna się litania.
- Mamo, już nie chcę
- Jeszcze troszkę Tosieńko
Sprzedałam dwie łyżki. Druga zwrotka.
- Mamo, nie chcę już zupki.
- Tosieńko, zjedz jeszcze. Za mamusię - jedna łyżka. Za tatusia - druga łyżka. Za dziadka - trzecia łyżka. Na czwartą (za ukochaną ciocię Gosię) nie ma zbyt wielkich szans.
- Mamo już naprawdę nie chcę.
- No dobrze, to ostatnie 3 łyżki - decyduję
- Nie dam rady trzech. Mogę pięć? - rezolutnie odpowiada moje szczęście.
- Mamo, już nie chcę
- Jeszcze troszkę Tosieńko
Sprzedałam dwie łyżki. Druga zwrotka.
- Mamo, nie chcę już zupki.
- Tosieńko, zjedz jeszcze. Za mamusię - jedna łyżka. Za tatusia - druga łyżka. Za dziadka - trzecia łyżka. Na czwartą (za ukochaną ciocię Gosię) nie ma zbyt wielkich szans.
- Mamo już naprawdę nie chcę.
- No dobrze, to ostatnie 3 łyżki - decyduję
- Nie dam rady trzech. Mogę pięć? - rezolutnie odpowiada moje szczęście.
niedziela, 19 kwietnia 2015
Spotkał katar ... Antoninę ;-)
Piątkowe przedpołudnie. Masa planów - to mój dzień wolny od pracy, szkodnik w przedszkolu, żyć nie umierać. Póki co - celebruję śniadanie. Wreszcie w ciszy i spokoju, bez stu pytań na minutę i wymagających natychmiastowego rozwiązania problemów. Uwielbiam ten stan. Dzwoni telefon. Wrrrrrr...... Na wyświetlaczu nieznany mi numer. Odbieram - i już wiem, że plany mogę sobie włożyć głęboko w ... buty (jak to powiedział mój ulubiony Woody Allen: "Chcesz rozśmieszyć Pana Boga to powiedz Mu o swoich planach"). Pani z przedszkola słodkim głosem informuje mnie, iż moja potomna zalega pokotem na leżaczku z temperaturą 39 stopni. O żesz!
Szlag trafił śniadanie, czytanie, nicnierobienie i inne jakże przyjemne a na co dzień niedostępne czynności. Pędzę - nie chcę aby długo czekała, poza tym szkoda mi jej najnormalniej w świecie. Wchodzę do sali - leży to moje "siedem nieszczęść", rozpalone, skulone, z mokrym ręcznikiem na głowie - serce się kraje. Wracamy do domu taksówką. Ponownie mierzę temperaturę, przy okazji zauważam, że serce mojej córeńki bardzo szybko bije.
- Ale Ci serduszko wali! - mówię
Po południu dzwoni skype - tatulek nasz ukochany. Antosia błyskawicznie odbiera i wyczerpująco informuje staruszka:
- Tatusiu wiesz? Jestem taka schorowana, serce mi się zepsuło...
Szlag trafił śniadanie, czytanie, nicnierobienie i inne jakże przyjemne a na co dzień niedostępne czynności. Pędzę - nie chcę aby długo czekała, poza tym szkoda mi jej najnormalniej w świecie. Wchodzę do sali - leży to moje "siedem nieszczęść", rozpalone, skulone, z mokrym ręcznikiem na głowie - serce się kraje. Wracamy do domu taksówką. Ponownie mierzę temperaturę, przy okazji zauważam, że serce mojej córeńki bardzo szybko bije.
- Ale Ci serduszko wali! - mówię
Po południu dzwoni skype - tatulek nasz ukochany. Antosia błyskawicznie odbiera i wyczerpująco informuje staruszka:
- Tatusiu wiesz? Jestem taka schorowana, serce mi się zepsuło...
środa, 15 kwietnia 2015
Być kobietą, być kobietą ...
Dialog nasz poranny. Antosia szuka czegoś i zniecierpliwiona pyta:
- Mamo, no gdzie to jest?
- Obok szuflady - odpowiadam
- Której? - bystro pyta dziecię
- Tej, w której jest moja bielizna - naprowadzam
- Tej, gdzie trzymasz zbiorniki na pępuszki*?
*pępuszki - cycuszki w nomenklaturze mojej córci
- Mamo, no gdzie to jest?
- Obok szuflady - odpowiadam
- Której? - bystro pyta dziecię
- Tej, w której jest moja bielizna - naprowadzam
- Tej, gdzie trzymasz zbiorniki na pępuszki*?
*pępuszki - cycuszki w nomenklaturze mojej córci
wtorek, 14 kwietnia 2015
Jestem kanibalem
Oglądamy z córcią zdjęcia - różne. Stare, starsze, całkiem nowe - taki fotograficzny misz masz. Znalazłam filmik nakręcony telefonem przez mojego męża w czasie gdy leżałam na patologii ciąży - podłączona do ktg, z brzuchem jak bęben leżę a mój mąż filmuje - trochę obraz ktg, po trosze swoje "minki", kilka ujęć mojego brzucha. Antosia dopytuje:
- To u nas w domku?
- Nie kochanie, to w szpitalu.
- A gdzie ja byłam? - drąży dalej
- W moim brzuchu skarbie.
- Mamo, zjadłaś mnie????????????????????????????????????
- To u nas w domku?
- Nie kochanie, to w szpitalu.
- A gdzie ja byłam? - drąży dalej
- W moim brzuchu skarbie.
- Mamo, zjadłaś mnie????????????????????????????????????
piątek, 10 kwietnia 2015
Krokodyl
Postanowiliśmy z tatulkiem ukochanym zrobić dziecku naszemu jedynemu niespodziankę i zamiast do przedszkola zabrać ją do zoo - tym bardziej, że przybytek ten miała już obiecany ze 100 razy i jak dotąd na obietnicach się tylko kończyło. Ileż rano było radości, a mina młodej na hasło "Idziemy dziś do zoo" - bezcenna. Dumni i bladzi wyruszyliśmy - przygnieceni do ziemi słodkim ciężarem świeżych bułeczek maślanych, napojami maści wszelakiej i innymi utensyliami niezbędnymi w krainie zwierząt. Wchodzimy. Na dzień dobry wielbłądy - nie robią na Tosi zbytniego wrażenia, spotkała ich kilka podczas ubiegłorocznych wakacji. Żyrafy, słonie, małpy - wszystko to atrakcyjne, ale z nóg nie zwala. Wreszcie docieramy do terrarium. Żółwie, legwany, węże i małe krokodyle - wow! Jest moc. No i zaczyna się - a dlaczego te krokodyle takie małe? A czemu mają otwarte pyski? A gdzie są większe? Mimo zmęczenia - kilka godzin wszak minęło - nie ma szans ominąć Afrykarium, gdzie są prawdziwe krokodyle Nilowe. Idziemy. Emocje sięgają zenitu - a tu podwodny świat, rekiny, manty - ale nic to w porównaniu z krokodylami. Nie ma szans - oglądamy z prędkością światła bo aligatory czekają!
Wreszcie są - leżą dumnie 3; jeden z otwartym pyskiem, drugi z głową na udzie trzeciego. Jak posągi. Duże, całkowicie nieruchome posągi, przyprawiające o mrowienie na plecach. Moje dziecko zaskoczone i zdegustowane mówi:
- Mamo, miały być krokodyle a nie dekoracja...
Kurtyna.
Wreszcie są - leżą dumnie 3; jeden z otwartym pyskiem, drugi z głową na udzie trzeciego. Jak posągi. Duże, całkowicie nieruchome posągi, przyprawiające o mrowienie na plecach. Moje dziecko zaskoczone i zdegustowane mówi:
- Mamo, miały być krokodyle a nie dekoracja...
Kurtyna.
piątek, 3 kwietnia 2015
Aaaaaa psik!
Przedświąteczny poranek, w domu zamieszanie - jak to przed świętami - sprzątanie, pichcenie - pełen rejwach. W pewnym momencie zmęczona i "zakręcona" postanowiłam na chwilę oderwać się od kuchennych zabiegów i usiadłam w kąciku pokoju, w części "schowana" za drzwiami. Czytam. Wiedziałam, że ten błogi moment nie potrwa długo.
- Tato, gdzie jest mama? - przytomnie spytało moje dziecko
- Nie wiem, była w kuchni. Może poszła do pokoju.
W tym momencie otwarte okno w pokoju dało o sobie znać i kichnęłam serdecznie.
- Mamo, gdzie zrobiłaś a psik???
Jak to mówią: Koniec języka za przewodnika.
:-)
- Tato, gdzie jest mama? - przytomnie spytało moje dziecko
- Nie wiem, była w kuchni. Może poszła do pokoju.
W tym momencie otwarte okno w pokoju dało o sobie znać i kichnęłam serdecznie.
- Mamo, gdzie zrobiłaś a psik???
Jak to mówią: Koniec języka za przewodnika.
:-)
czego nie wiem o mężczyznach a w szczególności o moim własnym ?
Antosia, lat 4 (mamo - skończone 4!) nie wyobraża sobie aby ktoś z domowników mógł skorzystać z łazienki bez jej współuczestnictwa albo przynajmniej bez jej obecności pod drzwiami (dodajmy: przyklejonej do drzwi i w ścisłym kontakcie słownym z osobą w potrzebie ;-)) Na nikim nie robi to już specjalnego wrażenia - pozostaje jedynie powoli otwierać drzwi przy wychodzeniu. Dodam, że właśnie w takich sytuacjach moje dziecko ma tysiące niecierpiących zwłoki pytań typu:
- dlaczego idziesz do pracy?
- dlaczego dziadek Kaziu nie chodzi do pracy?
- ile mucha ma nóg?
i tym podobne.
Niedawno, gdy tatulek jej ukochany udał się był w wiadomym celu w kierunku łazienki, córeczka dopadła do drzwi i próbowała dostać się do środka - na próżno. Zasmucona, kucnęła pod wejściem i zajrzała do łazienki przez otwory wentylacyjne. W tym samym momencie w całym domu rozległ się jej okrzyk pełen zdziwienia:
- Mamo! Dlaczego tata sika nogami do tyłu???
:-D
- dlaczego idziesz do pracy?
- dlaczego dziadek Kaziu nie chodzi do pracy?
- ile mucha ma nóg?
i tym podobne.
Niedawno, gdy tatulek jej ukochany udał się był w wiadomym celu w kierunku łazienki, córeczka dopadła do drzwi i próbowała dostać się do środka - na próżno. Zasmucona, kucnęła pod wejściem i zajrzała do łazienki przez otwory wentylacyjne. W tym samym momencie w całym domu rozległ się jej okrzyk pełen zdziwienia:
- Mamo! Dlaczego tata sika nogami do tyłu???
:-D
środa, 18 marca 2015
Żurek
Dawno, dawno temu .... powinna się zaczynać ta skądinąd prawdziwa acz bardzo zabawna historia. Ale nie tak znowu dawno choć docelowo raczej daleko ;-)
Ale po kolei...
Onegdaj ;-) a dokładnie w 2007 roku, kiedy to mąż mój (choć wtedy to jeszcze nawet nie narzeczony) po raz pierwszy rozpoczął swą karierę zawodową w Norwegii, obdarowana zostałam przez przyjaciółkę biletem lotniczym do Norwegii właśnie. Tak się złożyło, że mężczyzna bliski memu sercu nie miał możliwości spędzenia Wielkiej Nocy w ojczyźnie, no a skoro Mahomet nie mógł do góry to góra wybrała się do Mahometa. W końcu nie mogłam pozwolić aby zmarnował się bilet z Wrocławia do Stavanger z dwoma przesiadkami ;-) przy dość mocno "rozciągniętym" czasie podróży. Tym bardziej, że miał być to dla mnie pierwszy w życiu lot samolotem. Takich okazji się po prostu nie odpuszcza ;-)
Przygotowaniom nie było końca - no bo lot pierwszy więc wszystkie okoliczności towarzyszące nieznane, no i pierwsza Wielkanoc na obcym gruncie - wyzwanie nie lada. Poczytawszy tu i ówdzie o zasadach obowiązujących podczas lotu a w szczególności o wymogach dotyczących bagażu, mądra jak przysłowiowe "150" wszystkim zaprzyjaźnionym dookoła tłumaczyłam dlaczego nie można przewozić żadnych płynów w bagażu podręcznym. Wzbogacona o tę wiedzę zapakowałam do podręcznej walizki:
Przygotowana w każdym calu, zestresowana na maxa, zjawiam się zegarmistrzowskie 2 godziny przed lotem na wrocławskim lotnisku (odprowadzana przez dwóch przesympatycznych i przeuroczych kolegów, podśmiechiwujących się na prawo i lewo na widok bladości mego lica, spowodowanego a i owszem zjawiskiem poetycko nazywanym "reisefieber"). Dodać należy informację kluczową, iż jeden z nich na pożegnanie "wcisnął" mi do kieszeni 10 euro (na tak zwaną "czarną godzinę"), które później śmiało można powiedzieć, że uratowało mi życie. Ale wracając do mojej pierwszej w życiu odprawy...
Dumna jak paw stanęłam w kolejce - pozbawiona najmniejszych obaw o bagaż podręczny no bo przecież spakowałam się wzorcowo ;-)
Bagaż został prześwietlony, ja bezawaryjnie przeszłam przez bramkę, i wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż walizeczka została przez strażników odłożona na bok. No i zaczęła się zabawa. Poproszono mnie o otwarcie walizki i grzecznym, acz stanowczym tonem przeuroczy pan strażnik poinformował mnie, że żurek i majonez właśnie zakończyli swą podróż. Że mnie szlag jasny nie trafił na miejscu to cud od Boga. No ale cóż, ... na negocjacje nie było szans najmniejszych. Poleciałam więc do miejsca pierwszej mojej przesiadki czyli do Warszawy. Całą drogę próbowałam wymyślić skąd wziąć żurek (tym razem w torebce) przed wylotem z Polski. A że czasu na międzylądowaniu miałam ok 3 godzin zdecydowałam, że wyjdę na chwilę z lotniska w Warszawie aby dokonać stosownego zakupu - w końcu żurek w torebce to towar ogólnodostępny. Nie zastanawiawszy się długo tuż po wylądowaniu w stolicy pomysł swój zaczęłam realizować. Sprawdziłam najpierw, jakie linie autobusowe dojeżdżają do lotniska i wsiadłszy w autobus linii 175 wyruszyłam na podbój sklepu spożywczego. Optymistycznie założywszy, iż sklep pojawi się lada moment - na 3 góra 4 przystanku jechałam sobie podekscytowana i całkowicie wyluzowana. Po około 20 minutach podróży, kiedy za oknami autobusu cały czas widziałam jedynie pola i łąki, zaczęłam się lekko niepokoić. Ale nic to - pomyślałam sobie - lada moment zacznie się cywilizacja ;-)
Owszem, tak też się stało. Nabyłam upragniony żurek i zadowolona wróciłam na przystanek, mając w pamięci, że na lotnisko jadą autobusy linii 175 i 188. Na przystanku trochę zrzedła mi mina gdy okazało się, że czas oczekiwania to około pół godziny - ale mimo tego nie powinnam się spóźnić. Po niecałych 10 minutach przyjechał autobus linii 301, na którym jak "byk" wyświetlał się napis OKĘCIE. "Jestem uratowana" pomyślałam sobie i niewiele myśląc wsiadłam. Jakież było moje zdziwienie gdy mniej więcej w połowie trasy autobus skręcił (pamiętałam, że na lotnisko jedzie się cały czas prosto). Trochę mnie to zdziwiło, ale napis na wyświetlaczu to rzecz święta - Okęcie to Okęcie - dojadę na lotnisko, tylko widocznie inną trasą (nie ma w końcu obowiązku znajomości topografii Warszawy ;-))
Jadę, a dookoła przepiękne łąki, pola, w oddali las i ani śladu zabudowań. O ludziach nie wspomnę. W końcu po jakiś 30 minutach pojawiły się domy i kilka sklepów. Ba, zobaczyłam McDonalds'a! W tym samym momencie autobus zakończył trasę i zatrzymał się na przerwę. Wszyscy wysiedli a ja sparaliżowana siedziałam dalej - gdzie moje lotnisko??? Kierowca uprzejmie poinformował mnie, że to koniec trasy. Spytałam więc:
- A gdzie lotnisko?
Zdziwiony mężczyzna powiedział, że do lotniska to stąd spory kawałek. Zatkało mnie - przecież do cholery nawet małe dzieci wiedzą, że w lotnisko w Warszawie to Okęcie??? A i owszem, ale my jesteśmy na osiedlu Okęcie... Zamarłam. Autobus ma 15 minut przerwy, dookoła żywego ducha, a mnie się czas kurczy. Boże Jedyny co robić? Przecież mam na plecach 3 kg bigosu, ogórki kiszone, 10 euro w kieszeni (złotówki rozpęłzły się na zakupy przed wylotem) i nikogo nie znam w Warszawie. A na dodatek jest Wielki Piątek. Cud, miód i orzeszki.
Dobry Anioł Stróż jednak czuwał nade mną - zobaczyłam na parkingu przed McDonald'sem zaparkowaną taxówkę - jej kierowca pałaszował burgera i czytał gazetę formatu Trybuna Ludu. Moje wybawienie - pomyślałam. Mimo protestów kierowcy "wtargnęłam" do środka i poinformowałam go, iż mam jedynie 10 euro a w ciągu pół godziny muszę być na lotnisku. Próbował protestować tłumacząc, że ma przerwę, ale mój wyraz twarzy sprawił, że szybko zaniechał - w milczeniu zawiózł mnie do upragnionego celu. Gdy wchodziłam do terminalu usłyszałam swoje imię i nazwisko z megafonu, z informacją, że jest to ostatnie wezwanie...
Co przeżyłam to moje... Na miejsce dotarłam po północy i wpadłszy w ukochane ramiona opowiedziałam całą historię. Nie będę opisywała miny adresata opowieści. Po powrocie historią a i owszem podzieliłam się z przyjaciółmi i na wiele lat wśród bliskich zostałam Panią Żurek :-D
Jednakże gdyby nie życzliwi przyjaciele i splot dobrych okoliczności być może spędziłabym Wielkanoc w stolicy pod chmurką - ale za to z bigosem, żurkiem instant i ogórkami ;-) Mogłoby być równie ciekawie ;-)
Dziękuję Selim :-)
Ale po kolei...
Onegdaj ;-) a dokładnie w 2007 roku, kiedy to mąż mój (choć wtedy to jeszcze nawet nie narzeczony) po raz pierwszy rozpoczął swą karierę zawodową w Norwegii, obdarowana zostałam przez przyjaciółkę biletem lotniczym do Norwegii właśnie. Tak się złożyło, że mężczyzna bliski memu sercu nie miał możliwości spędzenia Wielkiej Nocy w ojczyźnie, no a skoro Mahomet nie mógł do góry to góra wybrała się do Mahometa. W końcu nie mogłam pozwolić aby zmarnował się bilet z Wrocławia do Stavanger z dwoma przesiadkami ;-) przy dość mocno "rozciągniętym" czasie podróży. Tym bardziej, że miał być to dla mnie pierwszy w życiu lot samolotem. Takich okazji się po prostu nie odpuszcza ;-)
Przygotowaniom nie było końca - no bo lot pierwszy więc wszystkie okoliczności towarzyszące nieznane, no i pierwsza Wielkanoc na obcym gruncie - wyzwanie nie lada. Poczytawszy tu i ówdzie o zasadach obowiązujących podczas lotu a w szczególności o wymogach dotyczących bagażu, mądra jak przysłowiowe "150" wszystkim zaprzyjaźnionym dookoła tłumaczyłam dlaczego nie można przewozić żadnych płynów w bagażu podręcznym. Wzbogacona o tę wiedzę zapakowałam do podręcznej walizki:
- 3 kg bigosu (no bo Wielkanoc w końcu)
- 2 słoiki majonezu (bo a nóż Norki nie mają?)
- 1 litr żurku (śniadanie wielkanocne bez żurku? No way!)
- paczkę ogórków kiszonych ok. 500 gram
Przygotowana w każdym calu, zestresowana na maxa, zjawiam się zegarmistrzowskie 2 godziny przed lotem na wrocławskim lotnisku (odprowadzana przez dwóch przesympatycznych i przeuroczych kolegów, podśmiechiwujących się na prawo i lewo na widok bladości mego lica, spowodowanego a i owszem zjawiskiem poetycko nazywanym "reisefieber"). Dodać należy informację kluczową, iż jeden z nich na pożegnanie "wcisnął" mi do kieszeni 10 euro (na tak zwaną "czarną godzinę"), które później śmiało można powiedzieć, że uratowało mi życie. Ale wracając do mojej pierwszej w życiu odprawy...
Dumna jak paw stanęłam w kolejce - pozbawiona najmniejszych obaw o bagaż podręczny no bo przecież spakowałam się wzorcowo ;-)
Bagaż został prześwietlony, ja bezawaryjnie przeszłam przez bramkę, i wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż walizeczka została przez strażników odłożona na bok. No i zaczęła się zabawa. Poproszono mnie o otwarcie walizki i grzecznym, acz stanowczym tonem przeuroczy pan strażnik poinformował mnie, że żurek i majonez właśnie zakończyli swą podróż. Że mnie szlag jasny nie trafił na miejscu to cud od Boga. No ale cóż, ... na negocjacje nie było szans najmniejszych. Poleciałam więc do miejsca pierwszej mojej przesiadki czyli do Warszawy. Całą drogę próbowałam wymyślić skąd wziąć żurek (tym razem w torebce) przed wylotem z Polski. A że czasu na międzylądowaniu miałam ok 3 godzin zdecydowałam, że wyjdę na chwilę z lotniska w Warszawie aby dokonać stosownego zakupu - w końcu żurek w torebce to towar ogólnodostępny. Nie zastanawiawszy się długo tuż po wylądowaniu w stolicy pomysł swój zaczęłam realizować. Sprawdziłam najpierw, jakie linie autobusowe dojeżdżają do lotniska i wsiadłszy w autobus linii 175 wyruszyłam na podbój sklepu spożywczego. Optymistycznie założywszy, iż sklep pojawi się lada moment - na 3 góra 4 przystanku jechałam sobie podekscytowana i całkowicie wyluzowana. Po około 20 minutach podróży, kiedy za oknami autobusu cały czas widziałam jedynie pola i łąki, zaczęłam się lekko niepokoić. Ale nic to - pomyślałam sobie - lada moment zacznie się cywilizacja ;-)
Owszem, tak też się stało. Nabyłam upragniony żurek i zadowolona wróciłam na przystanek, mając w pamięci, że na lotnisko jadą autobusy linii 175 i 188. Na przystanku trochę zrzedła mi mina gdy okazało się, że czas oczekiwania to około pół godziny - ale mimo tego nie powinnam się spóźnić. Po niecałych 10 minutach przyjechał autobus linii 301, na którym jak "byk" wyświetlał się napis OKĘCIE. "Jestem uratowana" pomyślałam sobie i niewiele myśląc wsiadłam. Jakież było moje zdziwienie gdy mniej więcej w połowie trasy autobus skręcił (pamiętałam, że na lotnisko jedzie się cały czas prosto). Trochę mnie to zdziwiło, ale napis na wyświetlaczu to rzecz święta - Okęcie to Okęcie - dojadę na lotnisko, tylko widocznie inną trasą (nie ma w końcu obowiązku znajomości topografii Warszawy ;-))
Jadę, a dookoła przepiękne łąki, pola, w oddali las i ani śladu zabudowań. O ludziach nie wspomnę. W końcu po jakiś 30 minutach pojawiły się domy i kilka sklepów. Ba, zobaczyłam McDonalds'a! W tym samym momencie autobus zakończył trasę i zatrzymał się na przerwę. Wszyscy wysiedli a ja sparaliżowana siedziałam dalej - gdzie moje lotnisko??? Kierowca uprzejmie poinformował mnie, że to koniec trasy. Spytałam więc:
- A gdzie lotnisko?
Zdziwiony mężczyzna powiedział, że do lotniska to stąd spory kawałek. Zatkało mnie - przecież do cholery nawet małe dzieci wiedzą, że w lotnisko w Warszawie to Okęcie??? A i owszem, ale my jesteśmy na osiedlu Okęcie... Zamarłam. Autobus ma 15 minut przerwy, dookoła żywego ducha, a mnie się czas kurczy. Boże Jedyny co robić? Przecież mam na plecach 3 kg bigosu, ogórki kiszone, 10 euro w kieszeni (złotówki rozpęłzły się na zakupy przed wylotem) i nikogo nie znam w Warszawie. A na dodatek jest Wielki Piątek. Cud, miód i orzeszki.
Dobry Anioł Stróż jednak czuwał nade mną - zobaczyłam na parkingu przed McDonald'sem zaparkowaną taxówkę - jej kierowca pałaszował burgera i czytał gazetę formatu Trybuna Ludu. Moje wybawienie - pomyślałam. Mimo protestów kierowcy "wtargnęłam" do środka i poinformowałam go, iż mam jedynie 10 euro a w ciągu pół godziny muszę być na lotnisku. Próbował protestować tłumacząc, że ma przerwę, ale mój wyraz twarzy sprawił, że szybko zaniechał - w milczeniu zawiózł mnie do upragnionego celu. Gdy wchodziłam do terminalu usłyszałam swoje imię i nazwisko z megafonu, z informacją, że jest to ostatnie wezwanie...
Co przeżyłam to moje... Na miejsce dotarłam po północy i wpadłszy w ukochane ramiona opowiedziałam całą historię. Nie będę opisywała miny adresata opowieści. Po powrocie historią a i owszem podzieliłam się z przyjaciółmi i na wiele lat wśród bliskich zostałam Panią Żurek :-D
Jednakże gdyby nie życzliwi przyjaciele i splot dobrych okoliczności być może spędziłabym Wielkanoc w stolicy pod chmurką - ale za to z bigosem, żurkiem instant i ogórkami ;-) Mogłoby być równie ciekawie ;-)
Dziękuję Selim :-)
poniedziałek, 16 lutego 2015
O poranku...
Od września chodzimy do przedszkola - ot, jak tysiące innych maluchów. I jak zapewne większość co rano odprawiamy rytuał pokrótce nazywany "pobudka" - każda mama doskonale to zna. Proszenie, gilgotanie, przytulanie, wymyślanie różnych historyjek - to normalne sposoby na wyciągnięcie z łóżka. Czasami płacz, zazwyczaj niechęć do wstawania tak wcześnie a tu człowiek się spieszy bo praca, obowiązki... Życie. Pocieszające jest to, że takiemu wyrwanemu o poranku z cieplutkiego łóżeczka maluchowi szybko wieczorem wyczerpują się baterie - no, przynajmniej czasami ;-)
Poniedziałkowy ranek, trudny - bo po dwóch dniach bez najbardziej znienawidzonego przedmiotu zwanego budzikiem - polka galopka zaczyna się od nowa.
- Antosiu, wstań kochanie - proszę
Zero odpowiedzi, córcia ostentacyjnie przewraca się na drugi bok.
- Kochanie, wstań proszę, idziemy do przedszkola.
Nadal zero odpowiedzi tylko dość energicznym ruchem prawej ręki mojego dziecka kołdra ląduje na jej głowie - to też już rutyna. Nie tracę zimnej krwi, w końcu dziś dopiero poniedziałek ;-)
- Tosieńko, żabko, wstań - czeka na Ciebie śniadanko - nie poddaję się
- Mamo, ogarnę się trochę i dopiero wstanę a nie tak od razu - słyszę spod kołdry i po raz kolejny widzę jak moje dziecko spokojnie przewraca się na drugi bok...
I jak tu jej nie kochać? ;-)
Poniedziałkowy ranek, trudny - bo po dwóch dniach bez najbardziej znienawidzonego przedmiotu zwanego budzikiem - polka galopka zaczyna się od nowa.
- Antosiu, wstań kochanie - proszę
Zero odpowiedzi, córcia ostentacyjnie przewraca się na drugi bok.
- Kochanie, wstań proszę, idziemy do przedszkola.
Nadal zero odpowiedzi tylko dość energicznym ruchem prawej ręki mojego dziecka kołdra ląduje na jej głowie - to też już rutyna. Nie tracę zimnej krwi, w końcu dziś dopiero poniedziałek ;-)
- Tosieńko, żabko, wstań - czeka na Ciebie śniadanko - nie poddaję się
- Mamo, ogarnę się trochę i dopiero wstanę a nie tak od razu - słyszę spod kołdry i po raz kolejny widzę jak moje dziecko spokojnie przewraca się na drugi bok...
I jak tu jej nie kochać? ;-)
piątek, 23 stycznia 2015
Dlaczego nie jestem księżniczką
Moja córcia obudziła się wczoraj i natychmiast poinformowała mnie, że musi ale to absolutnie musi mieć różowe pantofelki bo jest księżniczką.
- Ubierz kapciuszki - poprosiłam, gdy wstała z łóżka
- mamo, ale to nie są pantofelki - odpowiedziała księżniczka
- Córeńko, możemy udawać, że są. Popatrz, ja je teraz zaczaruję i będą różowymi pantofelkami. Czary mary, niech się kapciuszki zmienią w różowe pantofelki księżniczki.
- To nadal są kapcie mama.
- Ale są ciepłe i nie zmarzną Ci nóżki - próbowałam negocjować
-Oj mama, prawdziwe księżniczki nie noszą kapci z futerkiem tylko różowe pantofelki - nie dawała za wygraną.
- Ubierzesz różowe kozaki jak pójdziemy na spacer i będziemy udawały, że to są różowe pantofelki.
- Mama, ogarnij się. Księżniczki mają pantofelki z klockiem* a nie takie kozaki.
No i wszystko jasne. Ja nade wszystko uwielbiam baleriny.
*klocek - obcas w kształcie słupka
- Ubierz kapciuszki - poprosiłam, gdy wstała z łóżka
- mamo, ale to nie są pantofelki - odpowiedziała księżniczka
- Córeńko, możemy udawać, że są. Popatrz, ja je teraz zaczaruję i będą różowymi pantofelkami. Czary mary, niech się kapciuszki zmienią w różowe pantofelki księżniczki.
- To nadal są kapcie mama.
- Ale są ciepłe i nie zmarzną Ci nóżki - próbowałam negocjować
-Oj mama, prawdziwe księżniczki nie noszą kapci z futerkiem tylko różowe pantofelki - nie dawała za wygraną.
- Ubierzesz różowe kozaki jak pójdziemy na spacer i będziemy udawały, że to są różowe pantofelki.
- Mama, ogarnij się. Księżniczki mają pantofelki z klockiem* a nie takie kozaki.
No i wszystko jasne. Ja nade wszystko uwielbiam baleriny.
*klocek - obcas w kształcie słupka
sobota, 17 stycznia 2015
Potwór
Mamy jak pewnie każda rodzina swoje powiedzenia, przezwiska, określenia. I tak oto mąż mój został jakiś czas temu "ochrzczony" przez nas słodkim przezwiskiem "potwora z Norwegii". Żartujemy sobie obie z córcią dość często używając tego zwrotu - ot, taki wyraz miłości ;)
Od kilku lat jest już tradycją robienie przeze mnie kalendarzy dla najbliższych z użyciem zdjęć, przywołujących dla obdarowywanych miłe wspomnienia. Tak było i tym razem, gdy przygotowałam dla męża kalendarz pełen zdjęć naszej córci, wyłamałam się jednak w kwestii okładki zamieszczając tam wyjątkowo zdjęcie nasze (moje i męża a właściwie wtedy jeszcze nie-męża). I tak oto leży on sobie (kalendarz, nie mąż) pachnący farbą drukarską na stole, gdy nasza córeńka wchodzi do pokoju. Jedno spojrzenie i już jest przy stole. Spogląda na okładkę i z tych małych, kochanych usteczek pada słodziutkie:
-O! Jest i drugi potwór!
Kocham Cię córciu!
Jajko mądrzejsze od kury :)
Zapytało się mię dziecię me (a jakże) gdzie mieszka mikołaj (a i o gwiazdora, co to w naszym domu przynosi prezenty nie zapomniała).
- W niebie - odpowiedziałam
- Razem z aniołami? - upewniła się moja spadkobierczyni
- Tak córciu.
- I patrzy na mnie z góry?
- Oczywiście kochanie. I widzi czy byłaś grzeczna przez cały rok - dodałam zadowolona z siebie.
Jakiś miesiąc z okładem później lecimy sobie z moją córcią samolotem, wzbijamy się gładko do góry i podziwiamy nasze miasto z lotu ptaka. Powoli wszystko staje się coraz mniejsze aż znika zupełnie za chmurami. Moje dziecko jak zawsze z nosem przy szybie kontempluje podróż. Spoglądam i ja: cudny dywan z chmur pod nami, słońce jak malowane - po prostu bajka. W tej chwili moja córeczka odwraca głowę w moją stronę i głosem nie znoszącym sprzeciwu stwierdza:
- No i nie widzę tu żadnego Mikołaja ani Gwiazdora mamo...
A wystarczyło powiedzieć, że w Laponii ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)