środa, 18 marca 2015

Żurek

Dawno, dawno temu .... powinna się zaczynać ta skądinąd prawdziwa acz bardzo zabawna historia. Ale nie tak znowu dawno choć docelowo raczej daleko ;-)
Ale po kolei...
Onegdaj ;-) a dokładnie w 2007 roku, kiedy to mąż mój (choć wtedy to jeszcze nawet nie narzeczony) po raz pierwszy rozpoczął swą karierę zawodową w Norwegii, obdarowana zostałam przez przyjaciółkę biletem lotniczym do Norwegii właśnie. Tak się złożyło, że mężczyzna bliski memu sercu nie miał możliwości spędzenia Wielkiej Nocy w ojczyźnie, no a skoro Mahomet nie mógł do góry to góra wybrała się do Mahometa. W końcu nie mogłam pozwolić aby zmarnował się bilet z Wrocławia do Stavanger z dwoma przesiadkami ;-) przy dość mocno "rozciągniętym" czasie podróży. Tym bardziej, że miał być to dla mnie pierwszy w życiu lot samolotem. Takich okazji się po prostu nie odpuszcza ;-)
Przygotowaniom nie było końca - no bo lot pierwszy więc wszystkie okoliczności towarzyszące nieznane, no i pierwsza Wielkanoc na obcym gruncie - wyzwanie nie lada. Poczytawszy tu i ówdzie o zasadach obowiązujących podczas lotu a w szczególności o wymogach dotyczących bagażu, mądra jak przysłowiowe "150" wszystkim zaprzyjaźnionym dookoła tłumaczyłam dlaczego nie można przewozić żadnych płynów w bagażu podręcznym. Wzbogacona o tę wiedzę zapakowałam do podręcznej walizki:
  • 3 kg bigosu (no bo Wielkanoc w końcu)
  • 2 słoiki majonezu (bo a nóż Norki nie mają?)
  • 1 litr żurku (śniadanie wielkanocne bez żurku? No way!)
  • paczkę ogórków kiszonych ok. 500 gram 
O dokumentach i innych "podręcznych" utensyliach nie wspominam bo to nudne w końcu ;-)
Przygotowana w każdym calu, zestresowana na maxa, zjawiam się zegarmistrzowskie 2 godziny przed lotem na wrocławskim lotnisku  (odprowadzana przez dwóch przesympatycznych i przeuroczych kolegów, podśmiechiwujących się na prawo i lewo na widok bladości mego lica, spowodowanego a i owszem zjawiskiem poetycko nazywanym "reisefieber"). Dodać należy informację kluczową, iż jeden z nich na pożegnanie "wcisnął" mi do kieszeni 10 euro (na tak zwaną "czarną godzinę"), które później śmiało można powiedzieć, że uratowało mi życie.  Ale wracając do mojej pierwszej w życiu odprawy...
Dumna jak paw stanęłam w kolejce - pozbawiona najmniejszych obaw o bagaż podręczny no bo przecież spakowałam się wzorcowo ;-)
Bagaż został prześwietlony, ja bezawaryjnie przeszłam przez bramkę, i wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż walizeczka została przez strażników odłożona na bok. No i zaczęła się zabawa. Poproszono mnie o otwarcie walizki i grzecznym, acz stanowczym tonem przeuroczy pan strażnik poinformował mnie, że żurek i majonez właśnie zakończyli swą podróż. Że mnie szlag jasny nie trafił na miejscu to cud od Boga. No ale cóż, ... na negocjacje nie było szans najmniejszych. Poleciałam więc do miejsca pierwszej mojej przesiadki czyli do Warszawy. Całą drogę próbowałam wymyślić skąd wziąć żurek (tym razem w torebce) przed wylotem z Polski. A że czasu na międzylądowaniu miałam ok 3 godzin zdecydowałam, że wyjdę na chwilę z lotniska w Warszawie aby dokonać stosownego zakupu - w końcu żurek w torebce to towar ogólnodostępny. Nie zastanawiawszy się długo tuż po wylądowaniu w stolicy pomysł swój zaczęłam realizować. Sprawdziłam najpierw, jakie linie autobusowe dojeżdżają do lotniska i wsiadłszy w autobus linii 175 wyruszyłam na podbój sklepu spożywczego. Optymistycznie założywszy, iż sklep pojawi się lada moment - na 3 góra 4 przystanku jechałam sobie podekscytowana i całkowicie wyluzowana. Po około 20 minutach podróży, kiedy za oknami autobusu cały czas widziałam jedynie pola i łąki, zaczęłam się lekko niepokoić. Ale nic to - pomyślałam sobie - lada moment zacznie się cywilizacja ;-)
Owszem, tak też się stało. Nabyłam upragniony żurek i zadowolona wróciłam na przystanek, mając w pamięci, że na lotnisko jadą autobusy linii 175 i 188. Na przystanku trochę zrzedła mi mina gdy okazało się, że czas oczekiwania to około pół godziny - ale mimo tego nie powinnam się spóźnić. Po niecałych 10 minutach przyjechał autobus linii 301, na którym jak "byk" wyświetlał się napis OKĘCIE. "Jestem uratowana" pomyślałam sobie i niewiele myśląc wsiadłam. Jakież było moje zdziwienie gdy mniej więcej w połowie trasy autobus skręcił (pamiętałam, że na lotnisko jedzie się cały czas prosto). Trochę mnie to zdziwiło, ale napis na wyświetlaczu to rzecz święta - Okęcie to Okęcie - dojadę na lotnisko, tylko widocznie inną trasą (nie ma w końcu obowiązku znajomości topografii Warszawy ;-))
Jadę, a dookoła przepiękne łąki, pola, w oddali las i ani śladu zabudowań. O ludziach nie wspomnę. W końcu po jakiś 30 minutach pojawiły się domy i kilka sklepów. Ba, zobaczyłam McDonalds'a! W tym samym momencie autobus zakończył trasę i zatrzymał się na przerwę. Wszyscy wysiedli a ja sparaliżowana siedziałam dalej - gdzie moje lotnisko??? Kierowca uprzejmie poinformował mnie, że to koniec trasy. Spytałam więc:
- A gdzie lotnisko?
Zdziwiony mężczyzna powiedział, że do lotniska to stąd spory kawałek. Zatkało mnie - przecież do cholery nawet małe dzieci wiedzą, że w lotnisko w Warszawie to Okęcie??? A i owszem, ale my jesteśmy na osiedlu Okęcie... Zamarłam. Autobus ma 15 minut przerwy, dookoła żywego ducha, a mnie się czas kurczy. Boże Jedyny co robić? Przecież mam na plecach 3 kg bigosu, ogórki kiszone, 10 euro w kieszeni (złotówki rozpęłzły się na zakupy przed wylotem) i nikogo nie znam w Warszawie. A na dodatek jest Wielki Piątek. Cud, miód i orzeszki.
Dobry Anioł Stróż jednak czuwał nade mną - zobaczyłam na parkingu przed McDonald'sem zaparkowaną taxówkę - jej kierowca pałaszował burgera i czytał gazetę formatu Trybuna Ludu. Moje wybawienie - pomyślałam. Mimo protestów kierowcy "wtargnęłam" do środka i poinformowałam go, iż mam jedynie 10 euro a w ciągu pół godziny muszę być na lotnisku. Próbował protestować tłumacząc, że ma przerwę, ale mój wyraz twarzy sprawił, że szybko zaniechał - w milczeniu zawiózł mnie do upragnionego celu. Gdy wchodziłam do terminalu usłyszałam swoje imię i nazwisko z megafonu, z informacją, że jest to ostatnie wezwanie...
Co przeżyłam to moje... Na miejsce dotarłam po północy i wpadłszy w ukochane ramiona opowiedziałam całą historię. Nie będę opisywała miny adresata opowieści. Po powrocie historią a i owszem podzieliłam się z przyjaciółmi i na wiele lat wśród bliskich zostałam Panią Żurek :-D
Jednakże gdyby nie życzliwi przyjaciele i splot dobrych okoliczności być może spędziłabym Wielkanoc w stolicy pod chmurką - ale za to z bigosem, żurkiem instant i ogórkami ;-) Mogłoby być równie ciekawie ;-)



Dziękuję Selim :-)